Pomysł wyjazdu narodził w głowie K8. Dzięki Lidce ewoluował, a dzięki moQoni i Sobocie został zrealizowany. Była radiowa „czwórka” i „jedynka”, zapowiedź na „Ścigaczu”, aż w końcu nadszedł dzień, kiedy nasze plany mogły zostać wreszcie zrealizowane. Główny cel wyjazdu: uzbieranie jak największej ilości pieniędzy potrzebnych na rehabilitację Madzi Szostak.
Dziękujemy wszystkim tym, którzy wsparli naszą akcję. Specjalnie dla Was relacja z naszej wyprawy: dzień po dniu. Przeżyjmy to jeszcze raz!
Dzień pierwszy – 10.07.2015
Dzień wyjazdu. Od rana pakowanie toreb i kufrów według listy, którą udoskonalałyśmy od tygodnia 🙂 O godzinie 18.00 spotykamy się we trzy (K8, Lidka i Sobota ) przy nieczynnych bramkach autostradowych na wylotówce A2 w kierunku Łodzi . Szybka fotka licznika i w drogę. Deszcz leje niemiłosiernie. Na szczęście w połowie drogi przestaje padać. Jeszcze kawka w Polichnie i o 22.20 docieramy do Orzesza. Teraz jesteśmy już w komplecie. U moQoni sprawdzamy sprzęt, przymierzamy kaski ;), parujemy komunikatory …i idziemy spać.
Dzień drugi – 11.07.2015
Po sycącym śniadaniu i krótkiej sesji fotograficznej wyruszamy pod siedzibę żywieckiej fundacji, aby spotkać się z Madzią i jej rodziną. Czeka tam na nas ze swoją siostrą Weroniką i z tatą Pawłem. To spotkanie dało nam ogromnego kopa energii i zapału a przede wszystkim utwierdziło nas w przekonaniu, że to, co robimy, jest niesłychanie ważne.
Szybka wymiana „gadżetów firmowych”;) Magda dostała od nas koszulkę GT, naklejki oraz różowego „klona” maskotki wyjazdowej, natomiast my zostałyśmy obdarowane „bransoletkami braterstwa”, które do dziś dzielnie nosimy.
Po przekroczeniu granicy w Zwardoniu obieramy kierunek na Węgierski Balaton. Czas upływa nam na niemal nieprzerwanej jeździe, pogaduszkach i śpiewie :P.
Po dotarciu nad Balaton znajdujemy camping i rozbijamy pierwsze obozowisko. Przyrządzamy pyszną kolację i szybko wpadamy w „objęcia Morfeusza”. Takim oto sposobem mija pierwsza wspólna noc pod namiotami.
Dzień trzeci – 12.07.2015
O godzinie 9.00 pobudka, potem śniadanie, prysznic, pakowanie i w drogę. Po zatankowaniu motocykli ruszamy w kierunku Bośni i Hercegowiny! Po drodze przejeżdżamy przez niewielki odcinek Chorwacji.
Po dotarciu do Bośni, przejechaniu przez Banialukę i Bugojno zaczynamy myśleć o noclegu. I tu zaskoczenie: GPS kieruje nas na drogę, która jest totalnie rozkopana. Nie widzi przy tym innych opcji, ponieważ jak to bywa w górach, droga jest tylko jedna. Reszta to białe (jednokierunkowe) „szlaczki” na mapie znane jedynie wtajemniczonym. Ale jak to mówią: „koniec języka za przewodnika”, więc zatrzymujemy się na wyludnionej stacji benzynowej, gdzie kierują nas na camping 6 km dalej nad jeziorem „Ramskim”. Na szczęście mili chłopcy swoim „crossem” bez świateł i kierunkowskazów, po ciemku postanawiają wskazać nam drogę jadąc przed nami. Przy okazji zawieramy pierwsze znajomości.
Na „do widzenia” odjeżdżając ze stacji otrzymujemy butelkę białego wina własnej roboty. Rewanżujemy się pamiątkowymi naklejkami GT. Niestety, okazuje się, że ten cały camping to raptem kawałek trawnika nad jeziorem. Ponieważ nie do końca jasna jest dla nas sytuacja dzikich noclegów w Bośni, decydujemy się poszukać innego miejsca. Chłopcy z „crossa” proponują „Club Laguna”, w którym właśnie trwa głośna impreza 😉
Grzecznie dziękujemy za propozycję i lekko podłamane oraz strasznie głodne udajemy się do lokalnej knajpki. Choć było w okolicach godziny 23 dostajemy jeszcze ciepły posiłek, w trakcie którego poznajemy bardzo sympatyczną rodzinkę. Dowiadujemy się przy okazji co nieco o zasadach noclegowych w Bośni, które brzmią „you can sleep everywhere!”.
Po kolacji wracamy razem do „Clubu Laguna”, który okazuje się być po części campingiem. Ostatecznie śpimy jednak na parkingu, aby mieć na oku nasze wspaniałe maszyny i bagaże, których nie mamy siły targać nigdzie indziej ;).
Dzień czwarty – 13.07.2015
To miał być naprawdę spokojny dzień. Jednak ogromny upał wykurzył nas już wczesnym rankiem z namiotów. Krótka sesja fotograficzna, wyjątkowo udane śniadanie z zerwanym z pobliskiego ogródka szczypiorkiem i ogórkiem (może, dlatego takie niesamowicie smaczne;)) Dodatkowo pyszna gratisowa kawa od Pani z Laguny, mycie, upał, planowanie trasy, upał, pakowanie, upał….Start motocykli, upał, GS nie odpala…….:( …upał jeszcze większy. Okazało się, że do zabicia akumulatora w tym motocyklu przydatne są: laptop, komórka, GoPro i Cardo, podłączone na całą noc 😉
Tu swoim doświadczeniem w odpalaniu na pych „martwych” motocykli na zaskoczyła nas Sobota. Jednak po krótkim czasie krążenia w poszukiwaniu drogi powrotnej (omijającej remontowany odcinek) i dwóch postojach okazuje się, że to nie wystarcza, aby wskrzesić akumulator. Z odsieczą przybywają mieszkańcy pobliskiej miejscowości. Odpalają motocykl na kable, życząc powodzeni. I tak o to zostaje zawarta kolejna znajomość, a my przekonujemy się, że w dzisiejszych czasach można liczyć jeszcze na bezinteresowną pomoc!
Bośnia i Hercegowina po raz kolejny miło zaskakuje. Przy okazji każdy służy radą na swój sposób i wszystkie drogi prowadzą do…. Celu 😉
Zostało tylko 80 km do Mostaru a termometry zaczynają pokazywać koło 38 stopni.
Przy wjeździe do centrum okazało się, że Pan „zarządca” parkingu wyznaczył nam osobisty, ale niestety płatny postój 😉 Osobisty, bo na prywatnej posesji, gdzie mogłyśmy zostawić wszystkie nasze bagaże, dzięki czemu spacer po starówce stał się dużo przyjemniejszy. Po zwiedzeniu starówki, obiedzie w tradycyjnym stylu i sesji fotograficznej na tle Starego Mostu udajemy się w kierunku swoich pojazdów, które chwile potem znajdują się już na drodze prowadzącej na chorwacki camping w miejscowości Zaostrog.
Camping w Zaostrog okazuje się być chyba najdroższym na całej trasie noclegiem. Bierzemy „zestaw podstawowy” czyli opłatę za dwa namioty i motocykle, natomiast dzięki życzliwości naszych sąsiadów Polaków udaje się uzyskać dostęp do Internetu a przy okazji pobytu w publicznej toalecie podładować trochę elektroniki. Planowana wieczorna kąpiel w morzu kończy się jedynie szybką sesją fotograficzną, po której zasiadamy do zasłużonej i długo wyczekiwanej kolacji przy lampce czerwonego lokalnego wina. Potem już tylko szybkie liczenie strat w sprzęcie, (moQoni ładując swój komunikator spaliła go dzięki zepsutej ładowarce, a w pompce do materacy K8 spalił się bezpiecznik i trzeba było już tylko liczyć na własne płuca;) ) i idziemy spać.
Dzień piąty – 14.07.2015
Ranek okazał się najgorętszy ze wszystkich dotychczas. Gdyby nie rozłożona dzień wcześniej nad namiotami„świetlica”, pieczeń z GT byłaby idealna;)
Kąpiel w morzu, kąpiel pod prysznicami, śniadanie, zakupy w pobliskim sklepie, zakup karty internetowej oraz pamiątek, a na sam koniec pożar przyczepy, która sąsiadowała z (na szczęście złożonym już) naszym obozowiskiem. Uffff, ale stresik był 😉
Jazda wybrzeżem daje niemało frajdy widokowej. Przy niewielkim wkładzie udaje się również zaznać radochy z wpadek, jakie nie raz spotykały nas na trasie;) Zamiast jednego motocykla na bramkach płatnej autostrady przejechały dwa i takim oto sposobem dowiadujemy się, jak głośny jest dźwięk syren alarmowych. Pan na bramkach widząc blondynkę przepraszającą za błąd oraz resztę (samych) dziewczyn z motocyklami okazuje się bardzo wyrozumiały. Oczywiście również dostaje naklejkę ;).
Po drodze szybka sesja zdjęciowa na tle stojącego na stacji benzynowej Ferrari i znów wracamy na szlak.
Napawając się pięknymi widokami docieramy do miejscowości Posedarje, w której okolicy przewidywałyśmy camping. Po rozmowach z mieszkańcami, udaje się nam znaleźć apartament, ale rezygnujemy z dofinansowania lokalnej społeczności na rzecz malowniczo położonego tuż przy plaży „mini klubu”. Zaraz za nim znajdujemy osłoniętą nieco od słońca i wiatru zieloną polankę z miejscem na ognisko i podjazdem zamykanym na łańcuch. Nocleg jest za free, ale … na ziemi. No problem! :D. Śpimy pod gwiazdami. Rewelacja!
Wieczór spędzony na integracji międzynarodowej w bardzo miłym towarzystwie upływa błyskawicznie, a od nowo poznanych znajomych otrzymujemy zaproszenie na poranną kawę przed drogą.
Dzień szósty – 15.07.2015
Ranek wita zaspane nieco GT łagodnie acz nie bezinwazyjnie;) Wszędobylskie robale i jaszczurki są nad ranem niemałym utrapieniem. Następnym są plażowicze, którym jak się okazuje zajęłyśmy co najmniej 1/3 plaży;) Bardzo szybkie pakowanie, bez składania namiotów, spuszczania powietrza z materacy, śniadanie, kawa i kilka pamiątkowych zdjęć 😉 Uff! Udało się! Dzika noc za nami, całe i zdrowe, nieco nadgryzione przez tamtejsza faunę jedziemy na obiecaną poprzedniego wieczoru kawę do Café Most. Sznycel, właściciel lokalu zainteresował nas i wzruszył swoimi opowiadaniami, dzięki czemu udało nam się dowiedzieć nieco więcej na temat czasów Jugosławii i wojny, w której niestety zmuszony był brać udział. Kawa rewelacyjna, widoki przepiękne, a poznani ludzie na długo pozostaną w naszej pamięci.
I tak zaczyna się droga do Plitwickich Jezior, gdzie spędzamy niemal cały dzień, wędrując i podziwiając lazur wody, wodospady, a niekiedy zamieszkujące tam zwierzęta oraz turystów, głównie z Polski.
Jeszcze strudle w pobliskim kramiku, kubeczek z owocami, zakup pamiątkowych magnesików i znowu w drogę. Tym razem nocleg znajdujemy na głównej trasie za Crikvenicą. Wieczorem pizza na kolacje w nieco dalej położonym centrum szybka przepierka ubrań i wreszcie wymarzony sen po ciężkim, ale pełnym atrakcji dniu.
Dzień siódmy – 16.07.2015
Ranek, skoro już musi być, to standardowe śniadanie, kawa i pakowanie. Kierunek Triest , czyli ten najodleglejszy punkt wyprawy. Po spakowaniu rzeczy na motocykle, wrzuceniu zdjęć na Facebooka i nagraniu kilku filmów wsiadamy na motocykle i ruszamy w drogę. Triest okazuje się być nie tak daleko, jak się nam na początku wydawało oraz nie taki włoski jak przypuszczałyśmy. Ale bardzo urzekający!
Mnóstwo motocykli, skuterów, brak miejsc do zaparkowania własnego sprzętu stwarza wrażenie iście włoskiego miasta, ale ludzie tak jak by mniej temperamentni. Może to tylko upał dający się we znaki wszystkim, łącznie z nami. Szybka „przebieżka” przez miasteczko, obowiązkowa sesja fotograficzna w kilku punktach miasta i w końcu przerwa na kawę i zimne napoje. Tego nam było trzeba!
Po przerwie pora wracać na motocykle. Następny kierunek to Słowenia i okolice Mariboru. Późnym wieczorem odnajdujemy camping, stosunkowo tani i bardzo przyzwoity. Udaje się podłączyć część elektroniki, pozgrywać dotychczas zrobione zdjęcia i filmy oraz chwilę odpocząć. Czyste prysznice i toalety, wszędzie kwiaty i przycięte trawniki a atmosfera na campingu rewelacyjna.
Dzień ósmy – 17.07.2015
Piątek: kierunek Brno. Bez specjalnego pośpiechu, bo się nam nie chciało z tak ładnego miejsca wyjeżdżać. Około godziny 14:00 spakowane, wykąpane i najedzone wyruszamy na podbój Czech. Trzeba tylko przejechać autostradami przez Austrię gdzie przez chwilę znalazłyśmy się w całkiem widowiskowej trąbie powietrznej ;). Nie udaje się zrobić żadnej fotki, gdyż warunki i piach w powietrzu na to nie pozwalają, ale zapewne będzie to widoczne na filmiku z wyprawy.
Zmieniamy klimat i docieramy do Czech gdzie meldujemy się ok. 22.00 na „Campingu Radka”. Tani klimatyczny camping, na którym spotkać można ciekawych ludzi, więc nie wkładając w to zbyt wiele wysiłku, znów poznajemy ciekawe osoby. Naszymi sąsiadami okazuje się być pięciu chłopaków jadących od festiwalu do festiwalu starym „oldschoolowym” mercedesem kamperem z lat 70tych. Pochodzą z Niemiec i od pół roku są w podróży. Ich samochód odpala jednak jedynie na „pych”.
Dzień dziewiąty – 18.07.2015
Chyba dość mocno udaje się nam zintegrować z chłopakami z Niemiec, zwłaszcza Sobocie, której motocykl postanawia rano że również chce zostać odpalony na pych 😉 Udaje się na szczęście za pierwszym razem, więc całe i zdrowe ruszamy w drogę powrotną.
Przy okazji jednego tankowania poznajemy Mirkę, która jest na swojej pierwszej poważnej wyprawie motocyklowej. Zafascynowana widokiem dziewczyn na motocyklach prosi nas o wspólne zdjęcie.
Po 200 km jesteśmy znów w Orzeszu i wcinamy przygotowany przez męża moQoni pyszny bigos i sałatkę. Dalej w okrojonym już składzie ruszamy w kierunku stolicy. Po drodze miłe spotkanie: Grażka i Robson z zaprzyjaźnionego forum motocyklowego ruszają właśnie do Chorwacji na wakacje.
Burza krążyła nad nami, do momentu aż założyłyśmy ubrania przeciwdeszczowe. Potem już było tylko gorąco i bezdeszczowo;)
Do Warszawy docieramy całe i zdrowe późnym wieczorem. Tu czekają na nas przejęte dzieci i stęsknieni mężowie. Po krótkiej sesji fotograficznej w domu K8, szybkiej obiado-kolacji przygotowanej przez jej męża, żegnamy się i wracamy do domów.